Marki KOBO Professional nie znam i nie słyszałam o niej nic, poza tym, co mogłam przeczytać na Wizażu. Mój chłopak powiedział mi, że to jest marka Natury, ale nie wiem czy to prawda. Faktem jest jednak, że bardzo chciałam się dorwać do tych kosmetyków, bo lubię wszystkie nowe rzeczy, na starcie dając im bardzo duże szanse i pokładając w nich wielkie nadzieje.
Zawzięcie zatem pielgrzymowałam do pobliskiej Natury (dobrze, że to tylko 10 minut drogi od domu), aż w końcu trafiłam na zapełnioną szafę oraz stand z lookiem/kolekcją (niestety nie wiem, co to jest) Chic, jak przypuszczam na jesień, zimę 2010. Skupiłam się właśnie na tej kolekcji, bo takie rzeczy zawsze przyciągają mnie bardziej niż stała ekspozycja.
Tak oto stałam się właścicielką kasetki magnetycznej, 3 cieni - wkładów oraz błyszczyka.
Pozwolę sobie jednak od razu zaznaczyć, iż nie sądzę, żeby to były kolory limitowane, można je było spokojnie dostać w formie zamykanego plastikowego opakowania, a także w formie wkładu do ksetki. Błyszczyk wyeksponowany na standzie stał sobie również z innymi błyszczykami w części przeznaczonej do stałej ekspozycji.
Na opakowaniu każdego kosmetyku znajduje się symbol gwiazdki, co oznacza odcień chłodny, słońca, co oznacza odcień ciepły bądź N, co oznacza kolor neutralny, co bardzo przypadło mi do gustu.
Paletka (9,99 zł):
Kupiłam ją, bo uznałam, że to bardziej ekonomiczny pomysł, w końcu paletka po skończeniu cieni zostanie mi jeszcze do długiego użytku.
Muszę powiedzieć, że jest to bardzo porządny produkt. Plastik jest gruby i wydaję się być bardzo wytrzymały. Spodobało mi się podwójne wykończenie plastiku, wieczko jest matowe, a spód błyszczący, dzięki czemu na wieczku nie zostają ślady palców czy nie zbierają się inne zabrudzenia, wszystko wygląda bardzo estetycznie. W środku znajduje się spore lusterko (dlatego też paletka jest przyciężkawa), które ja uważam za całkowicie zbędne, ale wiem, że niektórzy lubią mieć lusterko tak-na-wszelki-wypadek. Nie przeszkadza, to niech zostanie (poza tym mój kot bardzo lubi to lusterko). To co mi przeszkadza, to ten sam mankament, który zauważyłam w paletach Inglot. Raz włożone do kasetki cienie wyciągnąć jest bardzo trudno. Nie ma żadnej wypustki ułatwiającej to zadanie, cienie trzeba podważać pilnikiem/nożem itd, co oprócz tego, że jest niebezpieczne (głównie dla mnie, jestem straszną niezdarą), to do tego jeszcze grozi zniszczeniem, porysowaniem, bądź połamaniem cienia. Denerwuje mnie jeszcze fakt, że to tak ładnego produktu użyto jako mocowania samoprzylepnej taśmy magnetycznej! Przypuszczam, ze to stąd tak niska cena. Pozostaje nam tylko ufać, że ona się nigdy nie odklei.

Cienie (13,99 zł za wkład do paletki, 17,99 zł w przypadku plastikowego opakowania)
123 True Blue (mat) - to jest autentycznie niebieski niebieski kolor, idzie troszeczkę w stronę baby blue, ale jest o wiele bardziej „arktyczny” i czysty, przy rozblendowaniu wychodzą z niego nieco morsko-zielone tony, ale nie tak bardzo, żeby to od razu rzucało się w oczy.
 |
światło naturalne |
 |
flash |
122 Blue Lavender (odcień z drobinkami) - w niczym nie przypomina mi lawendy, to bardzo ładna niebieskość przywodząca mi na myśl nocne niebo u Van Gogha. Kolor jest „wyposażony” w fuksjowe drobinki, jednak w panie widać je jedynie w sztucznym świetle a na oku praktycznie znikają, w ogóle na oku kolor wydaje się być matowym.
 |
flash |
 |
naturalne światło |
121 Deep Sapphire (odcień z drobinkami) - wydaję mi się, że to cieniowy odpowiednik malarskiego błękitu paryskiego, kolor bardzo piękny i doskonale nasycony. W opakowaniu widoczne są drobne srebrne refleksy, które znikają na oku.
 |
naturalne światło |
|
 |
flash |
Jeśli chodzi o trwałość, to testowałam je solo oraz na bazie Art Deco. Mam normalne powieki, nie przetłuszczają się, nie są zbyt suche. Cenie bez bazy wytrzymały mniej więcej trzy godziny, po tym czasie zaczął płowieć, po pięciu zaczął się po prostu rozpływać, a wspomnienie po nim pozostało po siedmiu. Podczas gdy na bazie właśnie po 7 godzinach zaczęłam odnotowywać jakiekolwiek zmiany w strukturze i kolorze, przy czym dotyczyło to tylko najjaśniejszego matu. Nie wiem po ilu godzinach by się wytarł, bo zmyłam makijaż przed snem, ale na oko dałabym mu dziesięć do jedenastu godzin trwałości (na bazie!). Uważam, że ten test przeszły znakomicie.
Na opakowaniu nie znalazłam gramatury produktu, a konsultantka w sklepie nie była w stanie mi pomóc w tej kwestii. Niestety nigdzie nie można również znaleźć składu cieni (ani żadnego z innych kosmetyków firmy), jest to dość irytujące, szczególnie w przypadku jeśli któraś z nas ma wrażliwą cerę.
Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 18/20
Opakowanie 10/10
Cena 9/10
Średnia: -6/6
Błyszczyk Pearl’n’Mineral (17,99 zł za 10ml):
Bardzo spodobał mi się jego kolor w opakowaniu, a ponieważ jestem błyszczykową maniaczką, to nie trzeba było mnie to niego długo namawiać. Tym bardziej, że swatchował się w sklepie bardzo pięknie.
Opakowanie jest w porządku, nie wyróżnia się niczym szczególnym, jedynie aplikator denerwuje mnie odrobinę, jest moim zdaniem za mały (w stosunku do długości patyczka) i dziwacznie się nim operuje.
Błyszczyk pięknie pachnie karmelkowymi cukierkami (Jakub utrzymuje, że to Wertel’s Oryginal), nie lepi się, jest w pół gęstej konsystencji, na pewno nie „rozleje się” poza usta. Krycie jest raczej kiepściutkie, na ustach kolor zamienia się w mleczno byle jaki, potrzebowałam 3 warstw, żeby zobaczyć cokolwiek zbliżonego do tego, co jest w opakowaniu. Nie liczyłabym też na większe właściwości nabłyszczające, usta na pewno po nim nie lśnią blaskiem klejnotów, a to właśnie obiecuje nam producent. Kolor utrzymywał się mniej więcej w okolicach 45 minut, przy czym w tym czasie nie jadłam, nie piłam i mało się odzywałam, więc o zjedzeniu produktu nie ma mowy.
Natomiast wielką jego zaletą jest autentycznie dobre nawilżanie - usta pozostają gładkie nawet po zniknięciu produktu.
112 Cherry Shake - bardzo wierny kolor sheka wiśniowego, mleczny, przyjemny, niepowalający.
 |
światło naturalne |
 |
flash |
Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość 6/20
Opakowanie 5/10
Cena 4/10
Średnia: +2/6
Weronika