13

Avon - Planet SPA white tea energising face mask

 Avon - Planet SPA white tea energising face mask (29,90zł za 75ml) - to maska do twarzy typu peel of (czyli taka, która zasycha, tworząc jednolitą “powłokę” na skórze, nie zmywa się jej, lecz ściąga z twarzy), znajdująca się w wygodnej do użycia tubce, o ciekawym, prostym designie. Konsystencja jest lepka, ale szczególnie mi to nie przeszkadza, dosyć łatwo rozprowadza się na twarzy, choć muszę przyznać, że można łatwo przesadzić z ilością, zwyczjanie nakładając zbyt dużo kosmetyku. Maskę powinno się trzymać 20 minut, ale przez to właśnie, że nałożyłam jej za pierwszym razem o wiele za dużo ten czas przeciągnął się do 40 minut i myślałam, że od tego czekania dostanę obłędu (spróbujcie tak długo nie móc podrapać się w nos, który potwornie swędzi). Specyfik zastyga na buzi (nałożony cienką warstwą) gdzieś około dziesiątej minuty i chociaż lubię maseczki peel off i ogólnie efekt „nieruchomej” twarzy, to jednak mam wrażenie, że ta zbyt mocno ściąga skórę, czasami jest to wręcz bolesne. „Zrywanie” maski nie jest trudne, ale bywa upierdliwe. Duże płaty schodzą ładnie i grzecznie, ale maseczka lubi podzielić się na mniejsze płatki i przykleić gdzieś w linii włosów czy w brwiach, wtedy trzeba cierpliwości, żeby ją stamtąd wygrzebać.
Wyciąg z białej herbaty, jak zapewnia producent , powinien dodawać skórze energii, wyrównywać kolor, czynić skórę czystą i pełną blasku.
Jeśli chodzi o oczyszczanie, to maska rzeczywiście sprawdza się cudownie, mam wrażenie, że pozbywa się z mojej twarzy szarości i dodaje jej blasku, rozjaśnia skórę. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam też minimalne wyrównanie kolorytu skóry i jakby „wypolerowanie” jej powierzchni.
Ma ona jednak bardzo poważny minus. Przesusza skórę i to w sposób widoczny - na mojej twarzy pojawiły się przesuszenia szczególnie w okolicach ust, nosa i skroni. Po użyciu tej maseczki polecałabym nasmarowanie się silnym kremem nawilżającym. Regularny, lekki krem na dzień w moim przypadku się nie sprawdził, przesuszenia nie chciały zniknąć i, co gorsza, po prostu piekły.
Produkt pachnie ładnie, powiedziałabym nawet, że relaksująco, i gdyby tylko nie wrażenie paraliżu mięśni twarzy, ciągniętych gdzieś w tył hakami, to stosowanie go mogłabym rzeczywiście uznać za jakieś domowe SPA. Oczywiście pod warunkiem, że będziemy mieć mocno nawilżający/natłuszczający krem pod ręką!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  11/20
Opakowanie 8/10
Cena 6/10

Średnia -4/6






3

LUSH - Breath of God


LUSH – Breath of God (ok. 32 zł za 12 g). Te perfumy przypominają mi bardzo w pierwszym zetknięciu Kyoto CdG czy Tumulte Lacroixa. Dość mocno wdzierają się nutami lasu i żywicy, niosą w sobie wielki ładunek energii przy jednoczesnej lekkiej kadzidlanej otoczce. To nuta zdecydowanie bardziej męska. Jednak po chwili zapach ten zostaje przełamany przez owocowe dodatki w postaci melona czy cytryny, co czyni ten zapach świeższym i bardziej kobiecym. Dzięki temu bezsprzecznie mogę stwierdzić, że to zapach dla wszystkich.
Co do moich skojarzeń ze znanymi mi zapachami, to Breath of God kojarzy mi się też z maścią Wick VapoRub :), zimowym górskim pejzażem czy nadmorskim lasem po deszczu. Jest to na pewno zapach świeży, doskonały na deszczowe dni, szczególnie poranki, gdy nie mamy siły wstać z łóżka. Mimo tej świeżości jest w nim tez coś dekadenckiego, co nie pozwala przejść koło zapachu obojętnie – każe się an nim skupić i odkryć swoją własną nutę. Mimo moich zachwytów nad kompozycją jest tez jeden znaczący minus – mianowicie jego dość słaba trwałość. Zapach utrzymuje się na skórze około 4-6 godzin, przy czym stopniowo słabnie (co oczywiste), ale jak dla mnie, przyzwyczajonego do zapachów „ogonów” jest z lekka irytujące. Tym bardziej, że inne zapachy LUSH są zdecydowanie trwalsze i czasami czuć je nazajutrz po użyciu (i oczywiście kąpieli ;))

Ocena:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość 16/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia:  5/6

Skład:
DRF Alcohol, Perfume, Cedarwood Oil (Cupressus funebris), Rose Oil (Rosa damascena), Ylang Ylang Oil (Cananga odorata), Vetivert Oil (Vetiveria zizanoides), Lemon Oil (Citrus limonum), Grapefruit Oil (Citrus paradisi), Neroli Oil (Citrus Aurantium amara), Black Pepper Oil (Piper nigrum), Sandalwood Oil (Santalum austro-caledonicum vieill), Cade Oil (Juniperus oxycedrus), *Benzyl Salicylate, *Citral, *Coumarin, *Eugenol, *Geraniol, *Citronellol, *Benzyl Benzoate, *Farnesol, *Limonene, *Linalool

Kuba
10

Pachnąca Szafa - świeca Cedrowy Płomień

 
W ostatnich tygodniach opanował mnie istny szał na produkty zapachowe - kosmetyki LUSH, szminki i błyszczyki MAC i  w ogóle perfumy. Pragnąc jednak "altrusitycznie" podejść do zagadnienia zapachowego i wspaniałomyślnie podzielić się z domownikami nowo odkrytą pasją - kupiłam chwaloną na Wizażu świecę zapachową z Pachnącej Szafy. To taki chwilowy substytut Yankee Candle, na które od dawna już się czaję i czuję, że przyszedł czas na zamówienie kilku zapachów. Ale wracając do produktu Szafy... Kupiłam go w Superpharm - stoi tam okazałą szafa z produktami firmy (między innymi świecami zapachowymi, zapachami do szafy czy kadzidełkami). Cedrowy Płomień przypadł mi do gustu najbardziej z zapachów, które znalazłam w sklepie (podobał mi się też lawendowy, ale jednak nie tak bardzo jak ten). Cedrowy Płomień miał według zapewnień producenta pachnieć pomarańczą i cedrem, lecz u mnie wywołuje tylko skojarzenia z gumą Big Red o aromacie cynamonowym. A jako fanka cynamonu w kosmetykach i innych produktach, nie mogłam się oprzeć tej świecy. Niestety już pierwsze użycie uświadomiło mi, że wyrzuciłam pieniądze w błoto. Albo przynajmniej przepłaciłam - za tak małą świecę (na opakowaniu nie ma podanej wagi, jedynie czas palenia, ok. 36 godzin) zapłaciłam 16.99 złotego. To moim zdaniem wygórowana cena jak na produkt, który nawet nie wygląda nadzwyczajnie. Teraz już wiem, że tak nielubiane przeze mnie świece z Mydlarni odzyskają miejsce w moim domu - pachną równie delikatnie (czyli praktycznie wcale), a za dwukrotnie większą wielkość płacę mniej.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 3/5
Jakość 10/20
Opakowanie 4/10
Cena 3/10

Średnia -3/6
 
Weronika
5

Olay complete - krem na dzień do skóry wrażliwej z ochroną UV (SPF 15)


Olay complete - krem na dzień do skóry wrażliwej  z ochroną UV (SPF 15), (ok.18zł za 50ml) - zamknięty w wyjątkowo tandetnym i „tanim” słoiczku ze złotym wieczkiem.
Krem nie posiada zapachu, co jedni sobie chwalą, inni nie. Mi zapach w moich nawilżaczach nie przeszkadza, ale bezzapachowe też jest ok, zapewne docenią to wrażliwcy i ludzie skłonni do alergii, do nich z resztą jest skierowany ten produkt. Ma raczej rzadką konsystencję, która łatwo się rozprowadza i szybko wchłania. Pozostawia jednak irytującą mnie lepką powłokę, czego doświadczyłam, kiedy po posmarowaniu twarzy zaczęłam przytulać się do swojego kota. Wyglądałam jak Yeti!
Producent na stronie internetowej obiecuje nam wyrównanie kolorytu skóry - w swoim przypadku niczego takiego nie zauważyłam, twarz jak miała zaczerwienienia, tak ma je do tej pory, nie zauważyłam też „wygładzenia” skóry .
Przejdźmy do nawilżenia, które oceniam na co najwyżej średnie. Skóra powinna być nawilżona przez 24 godziny, tym czasem ja, smarując buzię o godzinie 7, o 11 czuję już jakieś ściągnięcie i napięcie i najchętniej wpadłabym do łazienki, żeby nałożyć sobie koleją warstwę kremu i pewnie robiłabym to, gdyby nie całe zamieszanie ze zmywaniem i ponownych nakładaniem makijażu.
Pewnie przez swoją rzadką konsystencję, krem zdecydowanie świetnie nadaje się na aplikację pod podkład, nie wyrządza mu żadnej krzywdy, podkład siedzi na swoim miejscu, nie roluje się, nie ślizga, nie roztapia. I jako taki nawilżacz pod podkład gorąco bym go polecała. Jako regularny krem do suchej skóry już niekoniecznie.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 2/5
Jakość 12/20
Opakowanie 2/10
Cena 7/10

Średnia +3/6


7

LUSH - Body Butter - Soft Touch

 
LUSH – The Soft Touch (ok. 32 zł za 90 g). The Soft Touch jest jednym z pierwszych produktów Lusha, z którymi mogłem się zapoznać. I, od samego początku, jest wśród moich zdecydowanych faworytów z oferty firmy. Nie jest to typowy produkt do ciała – ma formę kostki, nie kremu czy masła, ale to jego wielki plus. Pozwala to bowiem na bardziej rozważne dozowanie – nigdy nie wyciśnie się tego specyfiku za dużo lub za mało. Moim zdaniem jest to szczególnie cenne, kiedy stosujemy TST jako kosmetyk ratunkowy dla wysuszonej skóry czy skórek przy paznokciach. Ja na przykład stosowałem go na moje ekstremalne przesuszenia na twarzy (okolice nosa), gdzie doskonale sobie poradził (jednak przez jego tłustość nie radziłabym stosować go w ciągu dnia – chyba, że siedzimy w domu). Również jako krem do rąk jest niezastąpiony. Przekonałem się o tym ostatnio, kiedy, chcąc zaoszczędzić, kupiłem krem do rak Isany z 5% mocznika. Miał to być kosmetyk idealny, co dla moich rąk byłoby zbawieniem. Okazał się niewypałem – po około 3 dniach stosowania skóra była nawilżona, ale za to skórki znów się zadzierały i tworzyły się ranki. Wróciłem więc do sprawdzonego TST i już następnego dnia stan moich dłoni wrócił do normy. Wiem dzięki temu, że na pewno nie zamienię tego specyfiku na żaden inny. Odpowiada mi jego zapach – TST pachnie mi deserem waniliowym przełamanym kwaskiem skórki cytrynowej. Nawet jego ponadstandardowa tłustość nie przeszkadza – masło dość szybko się wchłania (jak na tak tłusty specyfik), a przy okazji pozwala chyba na dłuższe utrzymywanie się na skórze zapachu. Jedynym minusem może wydawać się cena – około 32 złotych za kostkę o wadze 90 gram. Jednak wydajność TST wprawiał mnie w osłupienie – od czerwca używają go codziennie 2 osoby (rano i wieczorem, czasami częściej), a zostało jeszcze około 3/5. Od razu uprzedzę sugestie, że oszczędzamy The Soft Touch – nic z tych rzeczy (mimo że jestem sknerą i nie wydaję dużo na kosmetyki)! W przypadku TST cena przekłada się na jakość i wydajność. Sam siebie wczoraj zaskoczyłem pomysłem, by kupić na zapas jeszcze 2 kostki (na wszelki wypadek, bo Lush często wpada na niedorzeczne pomysły, by wycofać jakieś cudo ze sprzedaży). A to chyba najlepiej świadczy o produkcie (skoro dusigrosz go chce, to musi być wart swojej ceny).

Ocena:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 20/20
Opakowanie 10/10 (czyli brak opakowania, co dla mnie jest plusem, bo mam wrażenie, że chronię środowisko)
Cena 8/10

Średnia:  6/6

Skład:
Cocoa Butter (Theobroma cacao), Fresh Organic Lemons (Citrus limonum), Shea Butter (Butyrospermum parkii), Fresh Mango (Mangifera indica), Horsetail; Cleavers and Vanilla Pod Infusion (Equisetum arvense; Galium aparine and Vanilla planifolia), Extra Virgin Coconut Oil (Cocos nucifera), Lanolin, Perfume, Beeswax (Cera alba), Wheatgerm Oil (Triticum vulgare), Soya Oil (Glycine soja), Avocado Oil (Persea gratissima), Cardamom Oil (Elettaria cardamomum), Vanilla Absolute (Vanilla planifolia), Neroli Oil (Citrus Aurantium amara), Lavender Oil (Lavandula angustifolia), Paprika Extract (Capsicum frutescens), *Citral, *Geraniol, *Limonene, *Linalool, Coumarin, Hydroxycitronellal
(na zielono składniki pochodzenia naturalnego)

Kuba
2

Niedzielny link love (rzecz gigantyczna!)

W tym tygodniu nadrabiam zaległości, ponieważ z zeszłym nie zdążyłam z najciekawszymi (moim zdaniem oczywiście) notkami tygodnia. Zatem postanowiłam to nadrobić.
Bez zbędnych wstępów przystępuje do zestawienia!

Sabbath wącha dla nas serię We love NY firmy Honore des Press, stworzonych dla wielbicieli marchewek, kokosa i tuberozy.
White cat, black cat zdradza nam kto, co lubi i dlaczego.
Cammi przeprowadza zmasowany atak na nasze twarze i rzęsy.
Osa maluje nam na paznokciach graffiti.
Agu ułatwia nam wybór maskary.
Lily przybliża nam markę KOBO, testując ich pudry i tusz.
Cantiq pisze dla nas wyczerpujące i cudowne zestawienie maseczek Montagne Jeunesse.
Iwetto naprawia nasze włosy maską WX Rainforest - AZ Medica.
MizzVintage wywołuje u nas głód na miód kosmetykami Burt's Bees.
Anu zwęża nasze pory specyfikiem Biodermy.

Przyjemnego czytania!
Miejcie cudowny tydzień i nie zapominajcie, by myśleć dobrze o sobie i innych.
5

L'Oreal - Elnett Satin

L'Oreal - Elnett Satin (ok. 17zł za 250ml) to lakier do włosów bez zapachu, dający bardzo mocne utrwalenie. Jest to jedna z kilku wersji legendarnego lakieru Elnett, który znany jest ze swojego unikalnego mikrodyfuzora, lekkiej formuły i dobrego utrwalenia.
Opakowanie mi się podoba, bo przywodzi mi na myśl stare żurnale. Jest czytelne, poręczne, lakier bardzo łatwo się wypsikuje, bo spust rozpylacza działa bardzo łatwo i lekko.
Ta wersja miała być bezzapachowa, ale nie jest. Najlepiej świadczy o tym reakcja mojego chłopaka, który nawet z zamkniętej łazienki, siedząc w drugim pokoju czuje od razu, że właśnie używam lakieru i od razu otwiera wszystkie okna. Mi natomiast ten zapach nie przeszkadza, nie jest duszący, wręcz wydaje mi się ładny i kojarzy mi się trochę z wodą utlenioną. Zapach co prawda znika na włosach po jakimś czasie, ale podczas aplikacji czuć go mocno i wyraźnie.
Formuła jest naprawdę lekka, musiałabym nałożyć chyba tonę, żeby być w stanie skleić sobie włosy, co jest niesamowitym plusem i niemal unikalną cechą produktu. Naprawdę lubię używać bardzo dużo lakieru, bo mam obsesję na punkcie oklapniętych włosów. Tu spełnia się też kolejna obietnica producenta - lakier bez względu na to, jaką ilość wpakuję sobie na włosy, zawsze daje się łatwo wyczesać. Można to zrobić nawet palcami, bo pasma nie przyklejają się do siebie i nie są tak sztywne, że mam wrażenie, że mogą złamać się na pół.
To powinno być bardzo mocne utrwalenie, ale obawiam się, że za cenę elastycznej fryzury płacimy właśnie trwałością. Lakier z pewnością nie nadaje się do jakichś bardziej skomplikowanych upięć, ale jest świetny do „naturalnych”, „potarganych” i innych tego typu fryzur. Przy nich utrwalenie jest w porządku i nadal czujemy, że włosy poruszają się razem z nami :). Fryzura zaczyna się „rozłazić” mniej więcej po 4 godzinach, maksymalnie 5. Dlatego właśnie nie polecam tego lakieru do koków, wymyślnych warkoczy i innych tym podobnych, bo na pewną znajdą się jakieś niesforne kosmyki!
Produkt jest na pewno godny uwagi i chętnie przetestuję całą serię.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  16/20
Opakowanie 9/10
Cena 7/10

Końcowa +5/6


14

OPI - Burlesque

Burlesque to kolekcja lakierów zainspirowana najnowszym filmem Cher i Christiny Aguilery oraz jednocześnie świąteczna kolekcja OPI. I muszę powiedzieć, że zarówno jeśli chodzi o święta (oraz sylwestra), jak i o broadwayowski charakter, to te kolory dają mi niemal wszystko, czego oczekuję. Przede wszystkim mnóstwo świecidełek!
Lakiery zamknięte są w malutkich i słodkich mini buteleczkach OPI ze zminiaturyzowanym OPI pędzelkiem, który dla mnie jest bardzo wygody w obsłudze.
Wszystkim przyznaję taką samą punktację w zakresie
Pierwsze wrażenie 5/5
Opakowanie 9/10
Cena 8/10
Zróżnicuję tylko oceny jakości, ponieważ są między nimi różnice, i na tej podstawie wystawię ocenę końcową.
Recenzować będę zestaw miniaturek (ok. 41zł za zestaw 4 buteleczek po 3,75ml każda, czyli łączna pojemność standardowej buteleczki 15 ml) zawierających kolory- Rising Star, Take the Stage, The Show Must Go On!, Ali’s Big Break.

Rising Star to cieplutkie złoto rozświetlone miedzianymi i perłowymi drobinkami, drobinki są na tyle miałkie, że nie czuć ich pod palcami, ale na tyle widoczne, że w sztucznym świetle błyszczą się jak wnętrze bombki. Z tych 4 lakierów ten był najgęstszy i najwygodniejszy w aplikacji, łatwo się zmywał, nie odpryskiwał, nie bąbelkował, szybko wysychał, niemal ideał. Nie wytrzymał tylko starcia z szorowaniem wanny :)
Jakość 19/20
Końcowa +5/6
światło naturalne
flash
Take The Stage to roziskrzony na złoto pomarańcz, nieco podobny w konsystencji do Rising Star, nieznacznie rzadszy, ale jednak na tyle, żeby przy aplikacji powstawały delikatne smugi i nierówności. W niektórych miejscach potrzebna była aplikacja 3 warstw. Schnie szybko, zmywa się raczej łatwo, trwałość jest porządna.
Jakość 17/20
Końcowa 5/6
światło naturalne
flash
The Schow Must Go On to cudowna landrynkowa fuksja z czerwonymi i blado pomarańczowymi drobinkami, moim zdaniem najładniejszy kolor z tych czterech, ciągle zmienia swoje oblicze w zależności od oświetlenia, naprawdę nie można oderwać od niego oczu. Do pełnego krycia są jednak potrzebne 3 warstwy, inaczej zostają prześwity, lakier ma dosyć rzadką konsystencje, długo też schnie i ciężko się zmywa, ale uwierzcie mi, ten odcień jest tego wart!
Jakość 15/20
Końcowa -5/6
światło naturalne
flash
Ali’s Big Brake to karminowa czerwień idąca śmiało w stronę fuksji z czerwonymi drobinami o różnych odcieniach. Ten odcień mi się nie podoba, wydaje mi się po prostu tani, drobiny nie są tak subtelne i dobrze dobrane jak w pozostałej trójce. Kolor zyskuje na atrakcyjności w sztucznym świetle, ale niewiele, zdecydowanie nie kupiłabym pełnowymiarowej buteleczki. Konsystencja jest rzadka, potrzebne są 3 warstwy, zmywa się dobrze, ale jest trwałość oceniam bardzo kiepsko. Już na drugi dzień zaczął odpryskiwać, pod wieczór zaczął się ścierać na końcówkach.
Jakość 12/20
Końcowa +4/6
światło naturalne
flash


11

LUSH - Lip Tint - Double Choc i It started with a Kiss

Lusch Lip Tints (ok 25zł za 10g) to generalnie balsamy do ust nadające ustom kolor. Jestem posiadaczką obu kolorów dostępnych w regularnej ofercie Lusha.
Oba balsamy zamknięte są w metalowych zakręcanych pojemniczkach, które bardzo mi się podobają wizualnie, choć nie jestem wielką fanką wybierania mazideł do ust palcami.

Double Choc - to balsam koloryzujący usta i policzki (ponieważ pomyślałam, że do tego również może się nadać ;) ), na śliczny brązowy kolor z delikatnym złotym połyskiem, który pięknie wyglądałby na kimś o ciepłej tonacji skóry (niestety na mnie już nie tak dobrze). Kolor jest zdecydowany, wyraźny i raczej ciemny. Daje bardzo dobre krycie już po położeniu pierwszej warstwy, i można sprawić by był bardziej intensywny z każdą kolejną. Wytrzymał na ustach mniej więcej 2 do 3 godzin, co jest naprawdę niezłym wynikiem biorąc pod uwagę, że w tym czasie wielokrotnie próbowałam jaki jest w smaku! Konsystencja jest dla mnie zbyt tępawa, musiałam porządnie kilkakrotnie zakręcić paluchem w środku, żeby produkt się „rozgrzał” i zrobił bardziej plastyczny, bez tego nakładanie go na usta jest raczej nieprzyjemne (jak przeciąganie gumką do ołówka po ustach).  Na policzkach nie sprawiał problemu, wręcz przeciwnie, próbowałam nakładać go palcami i było ok, natomiast jeszcze lepiej poszło ze skośnie ściętym pędzlem, efekt był śliczny. Taki zdrowy czekoladowo złoty blask. Zapach mnie nie przekonuje, wiem, że powinien pachnieć jak czekolada, albo nawet jeszcze lepiej, ale pachnie co najwyżej jak produkt czekoladopodobny, co prawda kiedy się nieco „rozgrzeje” to na placu pachnie jak tanie kakao instant, jednak nadal nie kojarzy mi się z żadną czekoladową pychą! Również smak pozostawia wiele do życzenia, jest naprawdę woskowy i nieprzyjemny, jak czekoladowe świecówki (tak, jadłam świecówki jak byłam mała).
Balsam nie nawilża, raczej powiedziałabym, że nawet trochę wysusza i ściąga skórę ust.
Gdybym miała go kupić jeszcze raz, to chyba tylko ze względu na kolor, chociaż sądzę, że lepiej byłoby po prostu poszukać podobnej szminki czy rozświetlacza.

usta

Oceny:
Pierwsze wrażenie 3/5
Jakość  12/20
Opakowanie 7/10
Cena 7/10

Końcowa -4/6
 
It started witch a kiss - to nasycony, troszkę jaskrawy malinowy kolor, który naprawdę świetnie wygląda na ustach przy jednej warstwie, nakładanie kolejnych raczej nie ma sensu, to nie pogłębia ani nie „podbija” koloru. Ma o wiele lepszą i wygodniejszą w obsłudze konsystencję niż Double Choc. Jest o wiele przyjemniejszy w nakładaniu, kremowy i gęsty, nie trzeba w nim tak uparcie grzebać paluchami, bardzo szybko poddaje się wszelkim manipulacjom. Tu jednak dla mnie niespodzianka, na policzkach co prawda wyglądał świetnie, nakładał się natomiast koszmarnie tworząc prześwity i delikatne ale upierdliwe plamki oraz nierówności. Zapach bardzo mi się podoba, bardzo kojarzy mi się z karmelizowanym jabłkiem, takim, które można kupić na jarmarku świątecznym (w ogóle mam z tym zapachem jednoznacznie świąteczne skojarzenia), nie przywodzi mi natomiast na myśl ani trochę cynamonu. Cynamon jeśli tam jest, to bardzo głęboko ukryty za cudownie słodkim aromatem jabłka i karmelu! W smaku jest w porządku. Żadna rewelacja, nic co chciałabym bezustannie z siebie zlizywać, smakuje trochę jak mało słodka marmolada albo ciasto ze zbyt dużą ilością sztucznych aromatów. Na pewno nie jest nieprzyjemny.
Nawilżanie jest na dobrym, nie wspaniałym, ale dobrym standardowym poziomie, usta są delikatnie wygładzone, ale, dzięki bogu, nie lepią się.
Gdyby ktoś chciał kupić jeden z dwóch poleciłabym ten, ale nadal raczej jako kaprys i z czystej chęci posiadania, wypróbowania bądź kolekcjonowania niż posługując się argumentem, że to naprawdę świetny kosmetyk, bo tak po prostu nie jest.

usta

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 16/20
Opakowanie 7/10
Cena 7/10

Końcowa -5/6


P.S. Czekam jeszcze na Snow Fairy Lip Tint. Jak tylko go wypróbuję, podzielę się z Wami wrażeniami:) . Mam nadzieje, że choć w części pachnie tak jak perfumy o tej samej nazwie z zeszłorocznej kolekcji świątecznej.
7

La Roche-Posay - Lipikar Syndet - żel do mycia twarzy i ciała

 
La Roche-Posay - Lipikar Syndet (ok.40zł za 200ml). Żel krem do mycia twarzy i ciała przeciw podrażnieniom to wielozadaniowy specyfik do oczyszczania skóry, który ma za zadanie łagodzić podrażnienia oraz eliminować skutki działania twardej wody.
Nie zaskakuje opakowaniem, które jest standardową tubą La Roche. Nie powiem, żeby to przypadło mi do gustu, dlatego, że w aptece często zdarza mi się mylić ich produkty przez to właśnie, że są do siebie tak łudząco podobne. Tuba jest przyjemna w użytkowaniu, choć produkt ma tendencję do lekkiego wylewania się i brudzenia jej.
Ma on konsystencję półkremowego żelu - ciężko byłoby to inaczej nazwać i mimo tego, że nie zawiera mydła oraz że powinien być bezzapachowy, jednak pachnie. Nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić czym, ale pachnie na pewno. Gdybym już musiała to określić, powiedziałabym, że ma zapach czystości.
Jako żel do ciała dla mnie sprawdza się raczej kiepsko, ponieważ nie ma zachęcającego zapachu, ani też nie pieni się zbyt dobrze, a to u mnie są dwa główne kryteria. Jest natomiast bardzo wydajny przez swoją treściwą formę. Faktycznie skóra jest po jego użyciu odprężona i rozluźniona, nie piecze, nie swędzi, nie wydaje się być „ponaciągana”, nawet sztywny ręcznik jej nie podrażnia. Nie zaryzykowałabym jednak rezygnacji z późniejszego nawilżania balsamem.
Jeśli chodzi o twarz..., no cóż, tu moje uczucia są mieszane. Często po myciu występują miejscowe zaczerwienienia, znikające dopiero po upływie jakiejś godziny czy dwóch. Po pierwszych dniach zauważyłam też lekki wysyp wyprysków na buzi, chociaż mam skórę normalną z tendencją do suchej. Nie wiem dlaczego, ale na twarzy uczucie łagodnego oczyszczania bez utraty nawilżenia już nie jest tak widoczne, wręcz przeciwnie. Skóra jest wyraźnie ściągnięta i rozluźnia się dopiero po nałożeniu kremu.
Jeśli więc szukacie delikatnego kremu pod prysznic, to macie moje błogosławieństwo, jeśli natomiast szukacie łagodnego oczyszczania do twarzy - musicie pamiętać, że nie biorę na siebie odpowiedzialności!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  13/20
Opakowanie 6/10
Cena 7/10

Końcowa 4/6

13

Be Beauty - SPA, Sól do kąpieli

Be Beauty – SPA, Sól do kąpieli (3,99 zł za 600g). Jako wielki fan produktów do kąpieli nie mogłem oprzeć się zakupowi soli rozgrzewającej, którą wypatrzyłem podczas codziennych zakupów w Biedronce. Słyszałem wiele dobrego o kosmetykach produkowanych pod marką własną dla dyskontu, więc byłem dość spokojny o jakość. Szczególnie zainteresowałem się wersją rozgrzewającą, a to przez jej cytrusowo-cukierkowy zapach. Z lekka chemiczny, jednak odświeżający, kojarzy mi się ze styczniowymi wieczorami (może to zasługa dodatku imbiru i pomarańczy?).
Co do samej soli nie mam żadnych zastrzeżeń – nie oczekiwałem po jej użyciu większego (jeśli w ogóle) nawilżenia, a takie miało miejsce. To jest niewątpliwy plus tego produktu. Kolejny to zapach, który opisywałem – po rozpuszczeniu w wannie cała łazienka zaczęła pachnieć cytrusami i przyprawami. I zapach ten był zdecydowanie bardziej naturalny niż w opakowaniu, co też poczytuję za duży plus. Jak pisze producent, sól ma rozgrzewać – i rozgrzewa (co po użyciu wielu specyfików kąpielowych, które miały takie zadanie, nie jest dla mnie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać). Za tę cenę mogę uznać, że jest to produkt niemalże idealny – nawet dozowanie, które jest mało ekonomiczne (myślę, że 600 gramowe opakowanie wystarczy na 6-7 kąpieli) nie stanowi problemu przy tak przystępnej cenie.
Opakowanie produktu jest estetyczne. Przezroczysty plastik sprawia, że doskonale widzimy kupowany produkt, a korek przywodzi na myśl żele Philosophy.

Ocena:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 18/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia:  +5/6

Kuba
7

Makijaż na niedzielę


Ponieważ dziś Halloween, a ja niestety nie zdążyłam zrobić coniedzielnego link love (za co przepraszam i obiecuję, że postaram się zrobić podwójny na przyszły tydzień). Chciałam podzielić się z Wami jednym z makijaży, z którego jestem szczególnie dumna i zadowolona (a który, jak mi się wydaje, idealnie pasuje do klimatu tegoż święta). Powstał on dzięki współpracy z cudowną modelką Klaudią i utalentowaną fotografką Olą Malinowską.
Mam nadzieję, że Wam on również przypadnie do gustu.
Miejscie cudowne Halloween!


PS: Podziękowania również dla Kasi, która jest moim prywatnym GPSem.
4

Yves Rocher - Nutrition Conditiones, odżywka do włosów suchych z wyciągiem z owsa


Yves Rocher - Nutrition Conditioner, czyli odżywka do włosów suchych z wyciągiem z owsa (150ml za 11.90zł) to odżywka z nowej serii Yves Rocher. Z tej samej serii wcześniej recenzowałam szampon do włosów zwiększający objętość, z którego byłam bardzo zadowolona i dlatego bardzo entuzjastycznie i z wielką nadzieją podeszłam do tej odżywki.
Tuba, w której znajduje się produkt jest bardzo estetyczna, wygląda czysto i porządnie, plastik jest baaardzo miękki, dlatego odżywkę łatwo się wyciska, ale trudniej kontroluje wyciskaną ilość. Zapach jest…, chodzi o to, że ja naprawdę próbowałam się do niego przekonać, starałam się do niego podchodzić z różnych stron, z różnym nastawieniem, o różnych porach dnia i to nic nie dało! Ten zapach jest dla mnie po postu brzydki. Kojarzy mi się z rozmokłymi otrębami, ogólnie mokrym ziarnem i - niedorzecznie - z byciem na diecie, co zapewne wywołuje takie negatywne reakcje ;). Zapach niestety dosyć długo utrzymuje się na głowie.
Ma konsystencje dosyć gęstego kremu, który jednak gładko i bezproblemowo rozprowadza się na włosach, pozostawiając je po spłukaniu naprawdę nawilżonymi! Włosy nie plączą się, po wysuszeniu są lśniące. Wydaje mi się jednak, że odżywka obciążyła, i ciągnęła ku dołowi moje włosy, skutecznie rozprostowując loki, które wydawały się też dosyć sztywne w dotyku. Włosy są gładkie, ale jakby twarde. Tak naprawdę nie potrafię tego wytłumaczyć, ale jest to jednoznacznie niezbyt przyjemne uczucie.
Jednak jeśli szukacie dobrego nawilżenia dla swoich włosów, polecam tą odżywkę bez wahania!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 3/5
Produkt 13/20
Opakowanie 7/10
Cena 8/10

Średnia: +4/6


7

Sephora lakiery - Poetic Macadam i Money Maker


Lakiery (5ml za 19zł) niestety nie znalazły się w jesiennej kolekcji Sephory - Retro Chic. Sephora stawia tej jesieni na szary total look, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo bardzo lubię szare kolory. Lakiery zgarnęłam ze standu tejże właśnie kolekcji, po czym po poszukiwaniach w Internecie, okazało się, że te konkretne kolory do niej nie przynależą. Strasznie denerwuje mnie bałagan na Sephorowych standach. No ale nic straconego i tak je zrecenzuję, a następnym razem, najpierw się dokładnie rozejrzę, zanim cokolwiek kupię wprost z ekspozycji!
Poetic Macadam - to urzekająca lekko stalowa szarość, moim zdaniem zdecydowanie wpadająca w stalowy błękit. Nie jest to całkowicie chłodny odcień, można w nim odnaleźć bardziej neutralne, mleczne tony.







Money Maker - to szarość błotnista, przypominająca mi właściwą malarską szarość. Nie powiedziałabym, że ten kolor jest wyjątkowo urokliwy, ale jego „brzydota”, taka bagnistość, jest właśnie pociągająca. To "bagienko" miejscami zmierza ku stalowemu granatowi, ale nie w sposób oczywisty, to raczej wspomnienie po niebieskości.





Zacznę od tego, że buteleczki są bardzo przyjemne dla oka, mają opływowe kształty, ze znaczkiem firmowym Sephory na samym środku, są malutkie i ogólnie dosyć słodkie ;). Pędzelek niestety nie jest już tak miły w obyciu. Jak na moje potrzeby jest za szeroki i za krótki, dosyć dziwacznie ścięty. Nie oddaje produktu w sposób, jaki bym sobie tego życzyła.
Oba lakiery są bardzo gęste, wręcz nieco glutowate, co utrudnia aplikacje, ale zdecydowanie zwiększa wydajność. Malowanie mogłabym spokojnie zakończyć na pierwszej warstwie, ponieważ pokryła ona w zupełności całą płytkę paznokcia, mimo gęstości nie zostawiając większych smug. Drugą warstwę nałożyłam chyba tylko z czystego przyzwyczajenia. Niestety lakier niemal natychmiastowo po nałożeniu zaczął „bąbelkować” i odpryskiwać, nie wiem czy to moja nieudolna obsługa, czy właściwości produktu, (stawiałabym jednak na to pierwsze ;) )
Lakiery zaczęły się ścierać na końcówkach paznokcia mniej więcej po czterech dniach, a wymagały zmycia po sześciu. Zeszły z paznokcia bez problemu i tarcia.
Mimo moim zdaniem niezłej żywotności nie jest to produkt warty swojej ceny, biorąc pod uwagę jego wielkość!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Produkt 12/20
Opakowanie 6/10
Cena 5/10

Średnia -4/6

11

Sephora - perfection primer - baza pod makijaż doskonaląca cerę


Sephora - perfection primer - baza pod makijaż doskonaląca cerę (ok. 34zł za 30ml) to baza rozświetlająco - naprawcza . Zamknięta została w srebrnej, wygodnej w użytku tubce, z miękkiego plastiku. W opakowaniu nie ma nic nadzwyczajnego, więc przejdę od razu do samego produktu.
Jest to półgęsty „krem” o delikatnie różowym połysku, który bardzo szybko się wchłania , zostawiając jednak delikatną powłokę na skórze, co jest niesamowicie uciążliwe, bo z tego powodu podkład "ślizga" się na skórze niesamowicie. W takich warunkach nie byłam w stanie nijak kontrolować aplikacji makijażu, zostawały dziwne smugi i nierówności. Nakładałam podkład na bazę pędzlami typu duo fibre, płaskim kocim języczkiem, oraz okrągłym pędzlem do różu (wiem, że to nie jest pędzel do tego, ale czasami przy płynnych podkładach często to się sprawdza!),  najlepsze rezultaty osiągałam kocim języczkiem, przy tym sposobie aplikacji było najmniej nierówności. Aplikacja dłonią w ogóle mijała się z celem, podkład po prostu „spływał” po bazie, tak jakby nie miał się do czego przyczepić.
Bezpośrednio po nałożeniu nie zaobserwowałam, żeby na skórze pojawiał się jakikolwiek efekt rozświetlenia (na jedną połówkę twarzy nakładałam bazę, na drugą nie). Po nałożeniu podkładu i ugruntowaniu go pudrem również nie. Co gorsze, ta strona twarzy, na której była baza, wydawała mi się po prostu zaczerwieniona. Moja skóra ma ogólnie skłonność do zaczerwienień, baza to po prostu jeszcze uwydatniała, efekt ten niestety nie znikał po nałożeniu podkładu. Skóra wydawała się poirytowana, delikatnie ściągnięta. Co do wyrównania kolorytu - takiego efektu również nie zauważyłam. Baza z całą pewnością nie przedłuża żywotności makijażu, zaczął się on ścierać na obu połówkach twarzy dokładnie po tym samym czasie.
Jedynym pozytywnym efektem, który zauważyłam, to zmniejszenie widoczności moich gigantycznych porów. I to by było chyba na tyle, jeśli chodzi o tę bazę.
Nie polecam, i z pewnością nie kupię ponownie, w moim mniemaniu produkt nie spełnia żadnych obietnic producenta, nie mówiąc już o moich prywatnych oczekiwaniach. Radzę inaczej zainwestować te pieniądze!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  5/20
Opakowanie 5/10
Cena 5/10

Średnia: 2/6

P.S. Bazę testowałam w połączeniu z podkładami:
MAC Studio Sculpt SPF15 Foundation
MAC Pro Longwear SPF15 Foundation
MAC Mineralize Satinfinish SPF15 Foundation
MAC Mineralize Skinfinish Natural
Rimmel Lasting Finish 16hr Foundation
Inglot AMC Cream Foundation

15

Lush - Halloween 2010


W tym roku Lush na Halloween zainspirował się meksykańskim świętem zmarłych, zupełnie odmiennym od naszego. W Meksyku jest to wielka fiesta, mająca na celu uczczenie pamięci o tych, którzy odeszli. Meksykanie wierzą bowiem, że umarli wracają na ziemię, aby znów czerpać radość z tego, co posiadali za życia. I tę radość widać dokładnie w kolorach oraz zapachach trzech produktów zaproponowanych przez Lusha, których cechą wspólną, wybitnie wysuwającą się na pierwszy plan, jest wibrujący zapach cytrusów.

Calavera - bomba do kąpieli (ok .14zł za 180g). To piękna biała kula z nierównomiernie rozłożonymi plamami intensywnych kolorów . Jej zadaniem było symbolizowanie całego święta i myślę, że udało się to znakomicie. Pachnie jak cytrusowe gumisie, te żółte i zielone, miejscami jak cytrusowe pudrowe cukierki. Przysięgam, że calutka paczka pachniała właśnie nią. Zrobiłam błąd, próbując przepołowić ją przed użyciem (ach ta oszczędność), ale kiedy okazało się, że w jej jądrze jest inny kolor i płatki nagietka odpuściłam sobie dzielenie jej i wrzuciłam do kąpieli całą. Bomba przyjemnie fizzuje i rozpuszcza się powoli, po czym wybucha kolorami, uwalniając pudrowy zapach i płatki kwiatów, na sam koniec barwiąc całą wodę na fluorescencyjny zielony kolor. Zapach towarzyszł mi przez całą kąpiel, a po niej pozostawał na moim ciele przez mniej więcej cztery godziny. Kula zmiękcza wodę, ale nie nawilża ciała tak, jak bym sobie tego życzyła. Osobom o suchej skórze radziłabym po kąpieli użyć balsamu.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość  19/20
Opakowanie 10/10
Cena 5/10

Średnia  5+/6

Lady Catrina (ok. 14zł za 100g) - to intensywnie fioletowe mydło inspirowane bogato strojonymi kapeluszami zakładanymi na głowy meksykańskim podobiznom kościotrupów. Niestety ja dostałam go bez tych wszystkich ozdób, mój kawałek jest po prostu fioletowym blokiem z lawendowymi mazami. Catrina pachnie jak fioletowe Skittlesy i to jest moje główne, i sądzę, że najbardziej trafne skojarzenie. Mydło podzieliłam na dwa kawałki, jeden trafił pod prysznic, drugi do pościeli, żeby umilał mi także noce :). Jak na razie pod prysznicem sprawdza się najlepiej ze wszystkich mydeł Lusha, których próbowałam. Przede wszystkim pachnie obłędnie, autentycznie poprawiając mi nastrój, szkoda tylko, że zapach ten jest tak słabo wyczuwalny po tym, jak już skóra wyschnie. Absolutnie nie wysusza, ale też niezbyt nawilża. Nie powiedziałabym, że się pieni, raczej pozostawia mleczną, czyszczącą warstwę, bardzo delikatną i łagodną. Dobrze się również spłukuje, nie zostawia na skórze żadnych śladów.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 18/20
Opakowanie 10/10
Cena 9/10

Średnia +5/6

Calacas (ok.14zł za 100g) to galaretka pod prysznic, której nazwa oznacza dosłownie „czaszkę”. Czaszka zresztą jest wyraźnie widoczna na samym produkcie i przypomina mi Marsjan z filmu „Marsjanie atakują” albo pamiątki z podróży (te najbardziej kiczowate, które jakimś dziwnym trafem kupujemy, a potem, wstydząc się ich, chowamy na sam spód szafy). Bardzo wysokie czoło i małe okrągłe oczka (chociaż jak zobaczyłam ją po raz pierwszy, pomyślałam, że to Lord Vader!). Produkt został wypuszczony na rynek w trzech kolorach: zielonym, pomarańczowym i żółtym.  Galaretka pachnie jak świeżo wyciśnięty sok z limonki, cytryny i pomarańczy. Od tego zapachu mam ślinotok (autentyczny), podoba mi się zarówno zapach, jak i wygląd tego produktu.  I to tak bardzo, że za każdym razem jak jestem w łazience mam ochotę ją zjeść. Używałam jej prosto z lodówki i w temperaturze pokojowej. Wydaje mi się, że nie schłodzona pachnie intensywniej, bardziej smakowicie. Myłam się nią, biorąc ją całą w dłoń i używając jak kostki mydła, co było zabawnym i dziwacznym doświadczeniem. Przy odrobinie wprawy galaretka przestaje się wymykać z dłoni, ale kiedy ma kontakt z wilgotną skórą, to tak jakby próbować się umyć marmoladą! Przy takim sposobie użycia podobnie jak Lady Catarina, zostawia przyjemną mleczną „powłokę” na skórze. Jednak o wiele wygodniej jest oderwać kawałek (wystarczy naprawdę niewiele, mniej więcej wielkość paznokcia u kciuka), umieścić go między fałdkami zwilżonej myjki i spienić, po czym cieszyć się tą cudowną miękką pianą. Po umyciu ciało pachnie jeszcze przez około 5 godzin, jednak nie tak intensywnie, raczej delikatnie i pudrowo. Nawilża całkiem nieźle, ale mojej skórze nadal potrzebny był balsam.
Calacas umyłam również głowę, zapach podczas mycia był tak mocny i piękny, że miałam ochotę po prostu nigdy nie wychodzić spod prysznica. Włosy były miękkie i nie puszyły się (co u mnie jest dużym problemem). Jednak bez odżywki ciężko byłoby mi je rozczesać. Szkoda też,  że zapach nie został na dłużej na mojej głowie!

Ocena:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość  20/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia -6/6


Back to Top Najlepsze Blogi